Uznany za poległego
- Szczegóły
- Edward Kołodziej
- Kategoria: Historia
- Odsłony: 2918
Urodziłem się 20 lutego 1923r. w Dubience (powiat Hrubieszów, województwo lubelskie). Podczas II wojny światowej byłem żołnierzem podziemia, w tym w Armii Krajowej (od lutego 1943r. do lipca 1944r.), Ludowego Wojska Polskiego (od lipca 1944r. do maja 1945r.). Będąc w strukturach podziemnych, nie brałem udziału walce z bronią w ręku. Należałem do placówki miejscowości kolonia Strzelecka. Byłem łącznikiem do przekazywania osobom zaufanym poleceń o ruchach wojsk niemieckich, oddziałów UPA i ukraińskiej policji. Nasze oddziały partyzanckie pomagały ludności polskiej przeżyć czerwone noce i dni przed rezunami, którzy mordowali ludność polską, rabowali dobytek i palili zabudowania. W lutym 1944 r., nocą w drodze do oddziału z meldunkiem informującym o przyjeździe saperów - kompanii warszawskiej, nad rzeką Bug wpadłem w zasadzkę hitlerowców i ukraińskiej policji. Po doprowadzeniu na komendę w Dubience, przez kilka dni i nocy w czasie przesłuchania bito i znęcano się nade mną. Okaleczonego na całym ciele, w miejscowości kolonia Siedliszcze zostałem odbity przez kolegów z mojego oddziału AK przebranych w mundury żołnierzy armii hitlerowskiej. Nocą przeprowadzono mnie za Bug, na Wołyń do oddziału porucznika "Małego" ( Stanisław Witamborski, dowódca komp. przeprawowej-red). Zdarzenie to opisano w książce pt."Partyzancki Kraj" autorstwa Jerzego Markiewicza (str. 430). Po wyleczeniu zostałem skierowany do kompanii "Błękitnych" por. "Motyla" ( Zbigniew Ścibor-Rylski -red), batalionu kpt. "Sokoła" (Michał Fijałka- red) 27 Wołyńskiej Dywizji AK. Tam otrzymałem umundurowanie i uzbrojenie wojsk niemieckich, gdyż cała kompania posiadała niemieckie sorty mundurowe ( Była to jedna z kompanii batalionu policji pomocniczej numer 107 (Schutzmannschaft Battalion 107) stacjonującego w Maciejowie, który w 1944 r. w pełnym rynsztunku przymaszerował na koncentrację 27 WDP AK-red). Brałem udział we wszystkich walkach jakie toczyła kompania, gdzie po stronie wroga uczestniczyło lotnictwo, czołgi, artyleria.
Na pohybel Lachom, uniatam i Żydam
- Szczegóły
- Edward Prus
- Kategoria: Publikacje
- Odsłony: 3592
Hajdamacczyzna, koliszczyzna – o niej bowiem mowa – poczęła się w zasadzie zimą 1768 r., ale sama rzeź sroga w okresie od maja do lipca tego roku. Właśnie w mroźną noc kresowej zamieci śnieżnej przybył do monasteru mortoneńskiego kowal Maksym – zwany Zalizniakiem (Żeleźniakiem), dawniej brat posługujący w tymże klasztorze, potem ataman siczowy – z kilku innymi Kozakami, aby w monasterze za swoje grzechy czynić pokutę. Był to stary zwyczaj zaporoski. Melchizedek uznał to za zrządzenie losu i zdawał się na Kozaków czekać, a może rzeczywiście czekał. To drugie stwierdzenie wydaje się bliższe prawdy. Być może opat listownie wezwał Żeleźniaka, kreśląc przed nim jakieś atrakcyjne miraże, które różniły się od monotonii życia na Siczy. Świadczyć o tym może napływ do klasztoru coraz większej liczby Kozaków, tak że przed Wielkanocą było ich już około 150. Oni to na wiosnę 1768 r. zbudowali w obrębie monasteru dwie szopy, z których każda mogła pomieścić 1000 koni. Taki był początek dzieła, do którego przez lata całe cierpliwie zmierzał Melchizedek. Czekał tylko na odpowiedni moment. Za taki właśnie sprytny mnich uznał zawiązanie konfederacji barskiej, która głosiła, że jej celem jest obrona wiary katolickiej i Kościoła przeciw uchwałom sejmu (1768 r.), dającym równouprawnienie polityczne i religijne dyzunitom i katolikom. Zatem opat dyzunicki, wszczynając bunt, zdawał się stawać w obronie postanowień sejmowych. Niewiele z tego i tak czerń hajdamacka rozumiała, jej wystarczyło nośne hasło: „rizaty Lachiw i Zydiw” i z takim hasłem właśnie Melchizedek wystąpił, a na wodza pospólstwa wybrał właśnie Maksyma Żeleźniaka, przekonawszy go, że nie tylko dobro cerkiewne wymaga krwawej rozprawy z Lachami, unitami i Żydami, ale że taka jest wola „najjaśniejszej imperatorowej”, którą zakonnik-hipokryta zwał „najcnotliwszą kobietą”, jaką zna historia ludzkości.
Dziwny Niemiec
- Szczegóły
- Eugeniusz Rachwalski
- Kategoria: Publikacje
- Odsłony: 2815
Urbansky [...] był to dość dziwny człowiek. Raczej dziwny Niemiec. Był szefem kolejowej stołówki i tak zwanej kooperatywy, gdzie rozdzielano przydziałowe produkty dla tubylczych robotników kolejowych. Bo Kowel jako miasto zawdzięczał swój rozwój a później także całkowitą zagładę właśnie kolei. Ona powodowała, że stanowił ważny punkt strategiczny. Otóż ten Niemiec nazywał się Alfred Urbansky (imię i nazwisko prawdziwe). Pochodził z Wrocławia, z zawodu był rzeźnikiem a teraz urzędnikiem niemieckich kolei. Miał około 40 lat. Z wyglądu trudno było go zakwalifikować do Herrenvolku; średniego wzrostu, przysadzisty, o krzywych nogach. Do tego łysy, z resztkami rudych włosów, z hakowatym nosem, małymi, skośnymi oczkami, sterczącymi, „końskimi” zębami. Nie był funkcjonariuszem wysokiej rangi, ale miał duże znaczenie nawet wśród niemieckich kolejarzy wyższych stopni, prawdopodobnie ze względu na jakąś swoją znaczącą funkcję w NSDAP. Kiedyś jak sobie podpił (a robił to dość często, nie gardząc nawet buraczanym samogonem), chwalił się, że jest jednym z pierwszych członków tej partii. W naszym przedsiębiorstwie, nazywającym się po niemiecku Werkküche, pracowało jeszcze dwóch Niemców, dwie pracownice biurowe – Polki, czworo sprzedawców (a właściwie wydawców) kartkowych przydziałów, kilku robotników i około dziesięć dziewczyn i kobiet zatrudnionych w kuchni. Ja z Wickiem Ż. byliśmy od transportu, to jest tragarzami i pod jego, Urbanskyego, komendą pracowaliśmy prawie dwa lata. Był on bardzo wymagający ale sprawiedliwy. Miał swoje dobre strony i cechy typowo niemieckie. To nas szczególnie drażniło i zmuszało od ciągłej czujności. To był przymus stałej pracy lub jej udawania. Uważaliśmy, że każdą robotę należy wykonać dobrze i szybko, a jak jej nie ma, można się obijać po kątach. Niemcy tego nie znosili. Zawsze trzeba było coś robić, czy to było konieczne, czy nie. Urbansky, jak zauważył, że siedzimy gdzieś w kącie albo nie widział nas pracujących, zaraz darł gębę. Najczęściej wołał: – Saube machen!
Wyjechaliśmy z Kopaczówki
- Szczegóły
- Kazimierz Hulanicki
- Kategoria: Publikacje
- Odsłony: 2767
Byłem mieszkańcem wsi Ulaniki II, gm. Kniahininek pow. Łuck. Na naszym terenie mordy zaczęły się wiosną 1943 roku. Początkowo były to tylko pojedyncze zabójstwa. Ludzie myśleli, że to tylko jakieś osobiste porachunki. Z naszej wioski najpierw zginęła kierowniczka szkoły, polska patriotka, Celina Kolibska. Z nią razem zginęła Stanisława Daszkiewicz, obie mieszkały razem z Ukraińcami. Zostały prawdopodobnie wywiezione i słuch po nich zaginął. Ich ciał nie odnaleziono. W tym też czasie zginął gajowy Sawicki. Przyszło do niego dwóch Ukraińców, wyprowadzili go z domu i na podwórku zastrzelili. Żony nie ruszali. Było to na początku maja 1943 r. W końcu czerwca 1943 r., gdy Ukraińcy zaczęli mordować i palić wkoło, cała nasza wieś wyjechała do Kopaczówki gm. Rożyszcze, pow. Łuck i tam się osiedliła. Była tam już zorganizowana placówka samoobrony. Musieliśmy jeździć do swojej wsi odległej o 9 km po paszę dla bydła i koni. Było to gdzieś około 10 lipca 1943 r. Wyjechaliśmy z Kopaczówki rano, było chyba ze dwadzieścia furmanek. Mieliśmy wtedy dziesięć karabinów i jeden pistolet maszynowy. Dojechaliśmy do wsi Ozerce. Tam była zagroda dla bydła, musieliśmy przez nią przejechać. Gdy większość wjechała do zagrody, wtedy Ukraińcy zaczęli ze wszystkich stron strzelać. Zrozumieliśmy, że to zasadzka. Powstała panika. Zaczęliśmy się bronić i wycofywać. Kto wjechał do zagrody, nie miał szans zawrócić pod silnym ogniem dwóch karabinów maszynowych i broni ręcznej. Wycofywaliśmy się, czołgając do pobliskiego zagajnika i stamtąd osłanialiśmy odwrót pozostałych. Potem wycofaliśmy się z rejonu zasadzki i udaliśmy w kierunku Kopaczówki skąd spodziewaliśmy się wsparcia. Gdy nadeszła pomoc, zawróciliśmy z powrotem na miejsce, aby zabrać zabitych. Okazało się, że zginęło dziesięć osób: Adela Chocholska, Antoni Chocholski, Franciszek Łaskarzewski, Ludomir Łaskarzewski, Władysław Łaskarzewski, Zbigniew Siedlecki, Kazimierz Siedlecki, Gustaw Pawłowski, Władysław Pawłowski i Antoni Piotrowski.
Banderowski szuizm ukraińskiej polityki historycznej.
- Szczegóły
- Stanisław Żurek
- Kategoria: Publikacje
- Odsłony: 2769
Jeżeli ktoś miał nadzieję, że zmiana na stanowisku prezesa Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej spowoduje zmianę polityki historycznej Ukrainy, to wywiad przeprowadzony przez redaktora Macieja Pieczyńskiego z prezesem UIPN pozbawić go złudzeń. Już sam tytuł artykułu opublikowanego w tygodniku „Do Rzeczy” (nr 28 z 12 – 18 lipca 2021 r.) „I UPA , i AK miały krew na rękach” jest bardzo wymowny. Historycy ukraińscy uporczywie chcą narzucić swoją narrację równości pomiędzy UPA i AK, jako oddziałów walczących o niepodległość swoich państw. Ignorują zasadnicze różnice w metodach prowadzonej walki, a nawet jej cele były różne. AK to była konspiracyjna niepodległościowa organizacja wojskowa, część Sił Zbrojnych RP działająca w okresie II wojny światowej w kraju, podlegająca Naczelnemu Wodzowi i rządowi Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie. Zadaniem AK był udział w odbudowie państwa polskiego przez walkę zbrojną, której fazą kulminacyjną miało być ogólnonarodowe powstanie. UPA to formacja zbrojna stworzona przez frakcję banderowską OUN pod koniec 1942 roku i przez nią kierowana. OUN nie uznała granic ustanowionych na konferencji teherańskiej i jałtańskiej. Jej przywódcy wiedząc, że tereny zamieszkane przez ludność ukraińską zostaną podzielone i wejdą w skład Polski oraz ZSRR, i nie uznając tego faktu, próbowali utworzyć własną jednostkę terytorialną pod nazwą Zakerzoński Kraj. Celem UPA było powstanie niepodległego, monoetnicznego (jednonarodowego) państwa ukraińskiego. Mimo potyczek z Niemcami UPA w pewnym stopniu z nimi współpracowała – zawierała lokalne porozumienia z Niemcami, a także była sporadycznie przez nich zaopatrywana. Ukraińska Powstańcza Armia jest współodpowiedzialna wraz z OUB-B za zorganizowanie i przeprowadzenie ludobójstwa polskiej ludności cywilnej.
Niezatarte wspomnienie
- Szczegóły
- Wincenty Romanowski
- Kategoria: Publikacje
- Odsłony: 2426
W dniu 5 listopada 1941 r. wywleczono z Równego i wymordowano w jarach koło pobliskiej wsi Barmaki ponad osiemnaście tysięcy Żydów. Z tego pogromu uciekł do nas dwunastoletni syn żydowskiego tapicera. Był to jednak początek. Ludność żydowską wszystkich miast i miasteczek zgromadzono w gettach – w specjalnie strzeżonych dzielnicach. Stamtąd wyprowadzano ją na roboty, a gdy nadszedł czas zagłady – po obrabowaniu z majątku ruchomego i kosztowności stawiano nad dołami. Dziesiątki tysięcy istnień ludzkich w rozpaczy i męczarniach rozstawało się z życiem bez rozumienia przyczyn swej kaźni. Podmiejskie nieużytki zyskały rangę pomników męczeństwa, a jednocześnie pozostały ślady niezatartej hańby dla oprawców. Opróżniały się stopniowo getta wołyńskich miast i miasteczek. Najdłużej pozostawali przy życiu rzemieślnicy, lekarze i inni fachowcy. Bestia ludzka, zasmakowawszy krwi, sumienie swoje mogła głuszyć tylko dalszym jej przelewaniem. Niezatarte wspomnienie pozostało w mojej pamięci ze spotkania kompanii milicjantów ukraińskich, wracających wieczorem 13 października 1942 r. ze wsi Staromylsk do swoich kwater w Zdołbicy. Tego dnia pod nadzorem i przy współudziale Niemców prowadzili oni likwidację getta. Całe miasto żyło tym wydarzeniem. Strzelanina do uciekających lub opornych. Trupy na ulicach getta i w jego sąsiedztwie. Krzyk i lament ofiar, wściekłe szamotanie się żandarmów i milicjantów, rozjuszonych perspektywą rzezi i gniewnych za każdy przejaw obrony przed śmiercią. Giną przy tym nieostrożni nie-Żydzi. Oto jakaś ukraińska kobieta weszła do opróżnionego domu i włożyła na siebie zostawione tam futro. Nie zauważyła w pośpiechu, że na plecach znajduje się krążek z żółtego materiału, który obowiązana była nosić dotychczasowa właścicielka tego okrycia. Na najbliższej ulicy potraktowano ją jako uciekającą Żydówkę. Tejże jesieni spotkałem we wsi Józefówka koło Hulczy znajomego milicjanta, Bondara. Pochodził z rodziny, z którą łączyły mnie przyjazne stosunki.